Praca

Niedziela się kończy, jutro znów do tej durnej pracy. Nie dość, że to zupełnie nie moja bajka i muszę się tym gównem zajmować, żeby przeżyć, to jeszcze cyrk na kółkach. Gdy przyjmowałam się do pracy półtora roku temu, było zupełnie inaczej. Potem były awantury, pierdolamento o ratowaniu kancelarii, nowy szef, nowe pomysły, a raczej milion pomysłów naraz. Szkoda tylko, że mimo szumnych zapowiedzi nie ma szkoleń, ale są wymagania! Zamiast szkolenia - mail, żenada. Mam umowę do połowy czerwca, więc na razie siedzę, ale nie jestem pewna, czy mnie nie wywalą, albo czy ja już nie zdzierżę tego syfu i nie pójdę w cholerę. Jak na razie niby spoko, ale zdążyłam się zorientować, że tam sentymentów nie ma; wprawdzie mam całkiem dobre wyniki, ale różnie to bywa. Na samą myśl chce mi się rzygnąć i ogarnia mnie wściekłość. Najprzyjemniej pracowało się, gdy przez pewien czas było bezhołowie, nikt nikogo nie kontrolował, nie słuchał. Każdy miał swoje zadania, na których się znal i wykonywał poprawnie. Nie było problemów. Sprowadza się to wszystko do tego, że lubię dobrze wykonywać swoje obowiązki, a nie zawsze przez panujący burdel mogę, co mnie frustruje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

NERWY

 Mam straszliwe nerwy, nie potrafię sobie z tym poradzić, zawsze tak było, ale przecież mam powody. Cukier mi urosnie na pewno, a może i ciś...